Gdańsk

 

Ul. Frauengasse w gdańsku, w głębi kościół N. P. Maryi


I. SYLWETA MIASTA

Daleko na północy, przy ujściu Wisły do morza, rozsiadło się potężne, bogate miasto - Gdańsk. Niezmierna równina od strony lądu, druga podobna - powierzchni wodnej, otaczają ten stary gród. Dziś na ogół cicho tu i spokojnie. Niema zgiełku wielkomiejskiego, nie widać gorączkowego pośpiechu, tak charakterystycznego dla życia w obecnej dobie. Są, co prawda, dwie albo trzy ulice o żywszym ruchu, o zmienionej fizjognomii zewnętrznej. Chodząc po nich, mamy wrażenie czy przedsmak dzisiejszej kultury wielkomiejskiej.  Zdaje się przy tym, że one jakby wyparły się swego pochodzenia, zmieniły się bowiem nie do poznania. Poza tym Gdańsk, to miasto stare, jeszcze prawie nietknięte. Tak samo jak dawniej Polska była śpichlerzem Europy, był Gdańsk spichlerzem Polski. Na polskim bowiem zbożu wyrosła potęga i bogactwo Gdańska. Polsce zawdzięcza on wszystkie jasne i piękne karty swej historii. Polska wywiodła go najpierw z jarzma ucisku krzyżackiego, obdarzyła wolnością, osypała przywilejami, zapewniła możność rozwoju i dała mu olbrzymi handel, jednocząc w jego ręku wywóz produktów ziemnych z całej Rzeczypospolitej. 

Przez to właśnie rzuciła silne fundamenty, na których wyrosła wielkość i sława Gdańska. I podobnie, jak Wenecja ,,perła Adriatyku" ufundowała potęgę swą i bogactwo w handlu i przemyśle, które pozwoliły jej potem długie lata używać nagromadzonych skarbów - podobnie Gdańsk oparł się na tych samych podstawach! Z nich czerpiąc hojną dłonią, zbudował stare miasto, pełne niewypowiedzianego czaru i potęgi, żywy skarb sztuki, monumentalny W swej prostocie i praktyczności, w bogactwie różnorodnych motywów i pomysłów. Byt polityczny i ekonomiczny Gdańska tak silnie związał się z życiem Rzeczypospolitej, że po upadku państwa polskiego upadło także miasto. Wprawdzie naturalną siłą rozpędu żyło jeszcze do połowy mniej więcej zeszłego wieku dawnym trybem. Dziś stare miasto stoi jeszcze, ale czy długo zostanie... Dziś zeszło do trzeci o czy czwartorzędnych szeregów miast pruskich. Znaczenie wielkiego środowiska handlu morskiego upadło bezpowrotnie. Budowa miasta ma pewne odrębne ukształtowanie. Gdańsk nie rozrastał się bowiem na zasadzie koncentrycznej. W przeważnej części dawnych miast, powstałych w okresie średniowiecza, środkowym punktem jest albo rynek z ratuszem, albo zamek panującego, czasem nawet kościół. Dokoła tego środka rozwijało się miasto, zakreślając mniej lub więcej symetryczne figury koła lub prostokąta. Gdańsk natomiast nie miał takiego środka. Tam bowiem środkiem miasta - ze względu na znaczenie dla handlu - była woda, t. j. koryto Motławy, boczne ramię Wisły. Prawy brzeg zajęła t. zw. ,,Speicherinsel" wyspa śpichlerzy. Tu było niejako centrum Gdańska, jego płuca, które napełniały organizm - nie tyle powietrzem - ile brzęczącym mile metalem. Do tych ,,płuc" zmierzały wszystkie ulice Gdańska. I dlatego gdy okiem rzucimy na plan miasta, uderza nas od razu znaczna część ulic, powstałych pod kątem prostym do biegu Motławy. 

W Gdańsku można zauważyć dwie główne epoki, w których się miasto rozwijało. Do wcześniejszej - okres średniowiecza obejmującej - należą wszystkie kościoły i przeważna część fortyfikacji miejskich. Wyraża się ona w formach gotyckich i w architekturze ceglanej. Cechą jej jest wielkość i siła, bynajmniej nie piękno. Kościoły - dziś z wyjątkiem kilku zamienione na protestanckie - są ogromne, ale ponure. Są raczej groźne i nieprzystępne, niż pociągające. Mają wyraźne piętno wojowniczego zakonu krzyżackiego. Wieża np. kościoła św. Mikołaja jest zarazem basztą forteczną, a olbrzymia świątynia, której kolos góruje nad miastem, najeżona jest szeregiem drobnych wieżyczek, przypominających raczej blanki forteczne. Architektura forteczna, która z natury rzeczy musi wyrażać siłę i nieprzystępność, przedstawia się czasem w Gdańsku bardzo okazale. Co prawda nie wiele jej już pozostało. Tu i ówdzie napotykamy jakąś samotną basztę, jeszcze sposobną do walki, albo bramę, broniącą przystępu do miasta od strony kanału, t. j. Motławy. Do takich należy olbrzymi Der Kran, albo Brotbänkentor, albo baszty - u wstępu na Hundegasse. Tu także trzeba zaliczyć ciekawą basztę Kik in die Kek na placu Dominikańskim lub przysadzistego Schwana na Rybim targu. Jeszcze jedną budowlą, sięgającą w średniowiecze, jest olbrzymi młyn. Zbudowany w okresie czternastego wieku, prosty, ale praktyczny, niski, nakryty wysokim dachem - jest jednym z ciekawych zabytków Gdańska. Jak dawniej tak i teraz jest on w ciągłym użyciu. 

Do drugiej epoki należy świecka architektura Gdańska. Pod tym względem Gdańsk robi wrażenie miasta zamożnego, zamieszkałego przez ludność mieszczańską. Na każdym kroku uderza dobrobyt, jaki tu musiał panować w dawnych czasach. Widać wszędzie, jak ludność miasta dbała o piękno i ozdobność swych siedzib na zewnątrz i w środku. Widać, ile nacisku kładziono zawsze na wygodę i praktyczność domów. Ulice niewielkie, o domach wysokich a wąskich, ze szczytowym zakończeniem, układają się  w malowniczą mozaikę, pełną przedziwnego uroku. Przy tym Gdańsk ma jedną cechę, która go wyróżnia od innych miast. I choć występuje ona także gdzie indziej, nigdzie niema tak zdecydowanego charakteru, jak tu. Są t. zw. Beischlagi czyli niewielkie tarasy przed domami, zajmujące mniej więcej jedną trzecią szerokości ulicy. W nich uosobiła się niejako cała specyficzna kultura Gdańska. Zrodził je dobrobyt i wygoda, duma zaś mieszczan przystroiła w szatę przedziwnej często piękności. Odgrywały one bardzo ważną rolę w życiu Gdańska. Służyły za balkon, czy też otwarty salon, na którym się zbierała cała rodzina, używając miłego 
wczas
u. Tu przyjmowano i oddawano wizyty. Stare ryciny malarzy gdańskich, Chodowieckiego i Szui za, umiały pochwycić ten pogodny ton życia codziennego, które przez znaczną porę roku skupiało się właśnie na tych tarasach. Widzimy nieraz na nich całe rodziny i towarzystwa, zabawiające się rozmową dokoła zastawionych stolików z wykwintną swobodą - tak właściwą tym czasom. 

Na budownictwo świeckie wywarła decydujący wpływ Holandia, z którą Gdańsk utrzymywał ożywione stosunki handlowe; Od połowy szesnastego stulecia przybywają tu szeregi budowniczych i mularzy holenderskich. Oni to wznoszą niebawem jeden z najwspanialszych zabytków Gdańska - arsenał. Współcześnie z nim powstaje t. zw. Grünes Thor, wielki monumentalny gmach, zamykający sobą Langgasse. Pod wpływem tych holenderskich artystów kształcą się siły miejscowe, które następnie przez parę wieków utrzymują ten sam styl budownictwa. Do tego również okresu należą śpichlerze gdańskie. Można w nich zauważyć dwa rodzaje. Jeden posługuje się szkieletem belek drewnianych, wmurowanych w zewnętrzną ścianę budynku, przypominając przez to stare budownictwo niemieckie i angielskie, - drugi natomiast używa form architektury holenderskiej. Uderza w nich celowość i praktyczność. Są to zwykle ogromne budowle o wąskich wysokich frontach, a głębokich bardzo przestrzeniach wnętrza. I w nich także wyraża się specyficzny charakter miasta. Występując w poważnej liczbie paruset, tworzą całe przedmieście, zwane Speicherinsel.
 
Trudno nie poświęcić paru słów wyglądowi kościołów gdańskich. Olbrzymie, mroczne, często ponure ich wnętrza robią czasem smutne wrażenie. Nie rozwesela ich nawet urządzenie kościelne. Ważne miejsce zajmują organy ze względu na rzadko spotykaną podobną wielkość. Cechą jednak tych kościołów jest ogromne natłoczenie ławek różnego rodzaju, a także wyłożenie całej posadzki kościoła płytami grobowymi. Było to wytworem poczucia własności. Każdy bowiem, nawet drobny rzemieślnik, chciał mieć pewność i świadomość, że miejsce, na którym siedzi, jest jego nietykalną własnością. Dlatego widzimy w kościołach gdańskich wszystkie ławki zamykane na klucz, ba, nawet najmniejsze miejsce doczepione gdzieś po kątach do ścian lub do innych ławek, są również zamknięte. Możne rodziny bogatego patrycjatu miały swoje loże dziedziczne. Są to często prawdziwe cacka sztuki stolarskiej. Zwłaszcza kościół św. Jana jest tego doskonałym przykładem. Widzimy tam całe szeregi takich lóż, bądź to w postaci wielkich rokokowy 
lektyk
 czy klatek, bądź krytych, oszklonych balkonów. 
 
Dziś jednak niema już tych rodzin, które dawniej z dumą z pokolenia w pokolenie dziedziczyły owe miejsca. Loże gdańskich kościołów dziś już przeważnie zamieszkuje - pustka. Opuszczone i zaniedbane, rzędem wspaniałych krzeseł jeszcze zastawione - próżno wyczekują swych dawnych lub nowych dziedziców. Nie przyjdą... Już dzisiaj Gdańsk nie jest dawnym Gdańskiem, wielką potęgą handlu morskiego. Dziś na ogół cicho tu i spokojnie. Dawny handel miasta upadł prawie zupełnie wskutek zmienionych - niezależnie od niego - warunków. Jak dawniej płynie Motława, ale panuje na niej spokój, cisza. Gdzież się podziały nieprzeliczone zastępy ogromnych statków handlowych? Wzdłuż Lange Brücke uwijają się co prawda parowce, ale pasażerskie, łączące miasto z pobliskimi kąpielami morskimi. To dziś prawie jedyna żegluga Gdańska. Szeregi śpichlerzy na Speicherinsel stoją już od dawna nietknięte. Ich monumentalne budowle, przeglądając się w falach leniwo płynącej Motławy, pogrążyły się jakby w zadumę. Marzą lub śnią złoty sen o przeszłości, kiedy pod ich stopy przybijały ciężko obwisłe barki lub szeroko ładowne szkuty, pędzone prądem wody nieraz dni całe i noce, bez chwili wytchnienia. Wtedy to gwar i hałas różnojęzyczny napełniał ich wyniosłe mury. Brzęk łańcuchów i nieustanny skrzyp wind portowych były odpowiedzią stugębnej, krzykliwej rzeszy. 

Dziś to wszystko znikło. Tu i owdzie stoją jeszcze na kanale wielkie barki. Czasem jeszcze zawinie tutaj parowiec cudzoziemski. Jeszcze tam gdzieś wynoszą wory olbrzymie ze śpichrza - może ostatnie. Może jutro zamkną lub otworzą drewniane okiennice śpichlerzy po raz ostatni. Służba ich już się skończyła. Miasto nie potrzebuje ich więcej. I wspaniałe śpichrze, dźwigające po trzy lub cztery wieki na swych barkach, zrozumiały w końcu smutną rzeczywistość. Czeka je po długiej bezczynności powolne chylenie się do ruiny, albo nieubłagana gwałtowna śmierć od kilofa. I tak patrząc W niepewne jutro, w nieodgadnioną za- gadkę, marzą o przeszłości. 

II. JARZMO KRZYŻACKIE

Zdążając do Gdańska z Księstwa Poznańskiego, przejeżdża się wzdłuż całe Prusy. Dziś przedstawiają się one jako wielki a płaski kraj, żyzny i doskonale uprawny. Z obu stron zaglądają bez przerwy do wagonu kolejowego olbrzymie łany zboża, wiatrem kołysane. Ciągną się one nieraz dziesiątkami mil i wytwarzają pewną jednolitość krajobrazu. Aż uderza też tutaj brak lasów. Dawniej, przed tysiącem lat było tu inaczej. Nie pola uprawne, lecz dziewicze, niedostępne bory pokrywały cały ten kraj. Zamieszkiwał go waleczny, choć dziki szczep Prusowie. Z nimi sąsiadowało Pomorze, którego książęta byli zarazem panami Gdańska, odwiecznej osady słowiańskiej. Czas powstania tej osady trudno bliżej oznaczyć, to pewna jednak, że po raz pierwszy występuje w końcu dziesiątego wieku pod nazwą polską - Gdańsk. Pierwsze wieki jego historii wypełniają nieustanne spory i walki o panowanie nad miastem, pomiędzy książętami pomorskimi a królami duńskimi. A i margrafy brandenburskie od dawna nie mają spokoju - radzi by posiąść i kraj i miasto. Przeszkadza temu jednak Polska, która od samego początku uznawała zawsze swą łączność z bratnim szczepem. Tak więc kultura, jaką powoli się szczepi na ziemiach pruskich i pomorskich, przybywa z Polski. W ślad za św. Wojciechem, apostołem prusaków, wyrusza św. Jacek z Krakowa. Członek możnej rodziny polskiej Odrowążów, brat wielkiego biskupa krakowskiego Iwona, wstępuje do zakonu św. Dominika i W klasztorze krakowskim przebywa jakiś czas, przygotowując się do misji apostolskiej. Niebawem z kilkoma braćmi zakonnymi udaje się pomiędzy wrogich Prusów, dociera szczęśliwie do Gdańska i tam zakłada kościół i klasztor dominikanów, będący dziś najstarszą świątynią miasta. Starszą jedynie była Oliwa, klasztor cystersów, założony w pobliżu miasta przez Sambora, księcia pomorskiego, w 1178 roku. 

Oba te zakony: św. Bernarda z Citaux i św. Dominika, mają ogromne znaczenie dla rozwoju kultury wśród ludów europejskich. Są one także przykładem, jak kościół w dawnych czasach pojmował swoją misję kulturalną wśród społeczeństwa, które organizował i podnosił. Celem bowiem zakonu cystersów była praca na roli. Byli oni niejako pierwszymi kolonizatorami. Karczowali lasy i uczyli ludność uprawy ziemi, zamieniali przez to koczownicze życie wpółdzikich jeszcze szczepów, żyjących z polowania, na osiadłe. Dlatego klasztory cysterskie spotykamy zawsze poza miastami lub w ich pobliżu. Zakon ten ujęty w doskonałą regułę, przestrzeganą z zadziwiającą ścisłością i surowością, podobny był do olbrzymiego mechanizmu, niezwykle dokładnego. Inne zupełnie cele miał zakon św. Dominika. Był on nowym szczeblem w rozwoju cywilizacji. Nie praca na wsi, ale w mieście - nie uprawa ziemi, ale organizacja społeczeństwa. Dominikanie, podobnie jak franciszkanie, byli zakonem kaznodziejskim. Główny ich rozwój i misja przypada na wiek trzynasty i czternasty. Są to czasy organizacji miast. Wtedy wytwarzają się i ustalają stosunki miejskie, powstają cechy i kongregacje kupieckie, spisują się kodeksy prawne, obowiązujące powszechnie. To jest właśnie okres końcowy średniowiecza, kiedy po upadku. świata starożytnego, nastał zupełny przewrót, wymagający dłuższego szeregu wieków, zanim ustaliły się nowe normy życia społeczeństw, obowiązujące wszystkich i wszystko. 

W tym właśnie czasie - pod koniec trzynastego stulecia - Gdańsk jest już ważnym punktem handlowym. Doskonałe warunki geograficzne - położenie przy ujściu wielkiej rzeki do morza, zapewniają mu od razu znaczenie w handlu morskim. To także było powodem ciągłych walk i sporów. Po śmierci ostatniego księcia pomorskiego Mestwina II, w r. 1295, Gdańsk przechodzi niebawem do króla Władysława Łokietka. Ten jednak, zaprzątnięty wewnętrznymi sprawami państwa, nie mógł całej uwagi poświęcać nowej prowincji. Żyła zaś podówczas w Gdańsku można rodzina Święców, którą król zobowiązał dla siebie przysięgą wierności. Popełnił jednak wielki błąd, gdyż zarząd miasta i całego kraju oddał sędziemu pomorskiemu, Boguszy. Święcowie, oburzeni tym postępowaniem króla, chcąc miastem ,zawładnąć, wezwali na pomoc margrafów brandenburskich. Ci zaś skwapliwie skorzystali z tego wezwania, myśląc, że cały kraj wraz z miastem ogarną. Tego również obawiał się i sam Gdańsk i wezwał na pomoc krzyżaków. Chytry, przebiegły zakon w myśl starej zasady - pospieszył natychmiast z pomocą, odparł brandeburgów i sam miastem zawładnął. Naturalnie, że stało się to drogą podstępu. Właśnie przypadała uroczystość św. Dominika, obchodzona zawsze bardzo wspaniale, z kilkodniowym odpustem i jarmarkiem. Ściągały na ten dzień z okolic wielkie masy ludności. Uroczystość kościelna zaprzątnęła umysły wszystkich. Skorzystali z tego Krzyżacy, - opanowali słabo strzeżony zamek w mieście i osadzili tam swoich ludzi, wyrznąwszy następnie 10,000 polskiej załogi miasta.

Odtąd od r. 1308 do 1454-byli Krzyżacy niepodzielnymi panami Gdańska. Poczuło niebawem miasto srogie jarzmo krzyżackie. Bo zakon nie znał żadnych względów wobec polskiej ludności miasta, która musiała całkiem z miasta ustąpić i zająć błotniste grunta obok, gdzie wyrosła z czasem biedna osada rybacka zwana Hakelwerk. Polskie zaś przedmieście Nygart albo Wyke zajęli Niemcy, jest to dzisiejsze śródmieście czyli Rechtstadt. Pod panowaniem zakonu Gdańsk z wolna przeradzał się w rdzenne miasto niemieckie. Zakon czuł bowiem, że jest to jedyny żywioł, na którym może się oprzeć i dlatego forytował go ustawicznie. Mimo to jednak srogie i okrutne były te rządy krzyżackie. Miasto, którego agendy handlowe coraz większe zakreślały sfery, drogo bardzo musiało się opłacać. To też komturowie zakonu, zarządzający miastem, gromadzili często z ubocznych opłat znaczne majątki. Tak np. pod koniec czternastego wieku jeden rok nieurodzaju na zachodzie stał się źródłem ogromnych dochodów Gdańska. 300 okrętów angielskich, francuskich i holenderskich zawinęło do portu, domagając się polskiego zboża, które kupcy drogo sprzedawali. Ale i ówczesny komtur nieźle przy tych tranzaktach zarobił. Mimo ucisku zakonu miasto rozrastało się i powiększało. Z wolna zaczęło się ustalać jego wpływowe znaczenie jako potęgi handlu morskiego. już setki okrętów co roku zawijało do jego portów. Głównym artykułem było zboże i drzewo, pochodzące z Polski. Na brzegach Francji, Hiszpanii, nawet Portugalii spotkać można było okręty gdańskie. Samo miasto przybierać zaczęło coraz więcej groteskowy charakter wskutek mnóstwa obcych narodowości i strojów. Anglicy mieli tu swoje stałe faktorie, podobnie jak Holendrzy. Szczególnie bardzo ożywione stosunki z Gdańskiem miała Lubeka. Wspólne interesy miast północnych stworzyły t. zw. związek hanzeatycki, rodzaj ligi handlowej, łączącej nadmorskie miasta do wspólnej obrony swych interesów. Gdańsk nie tylko należał do tego związku, ale nawet stawał się z wolna jednym z czterech, głównych miast ligi.
 
Potęga, znaczenie i bogactwa miasta rosły nieprzerwanie. już nie oglądało się ono na pomoc związku, gdy szło o zagrożone interesy. W r. 1393 uzbraja własnym kosztem dwa okręty z 1200 ludźmi załogi i pod ich zasłoną wyprawia statki ze zbożem. Głównym niebezpieczeństwem handlu morskiego było rozwielmożnione korsarstwo. Było to rzemiosło nie rycerskie co prawda, ale przynajmniej nie hańbiące w ówczesnym pojęciu. To też chętnie poświęcała mu się szlachta zachodnich krajów. Powstał nawet osobny rodzaj rycerzy rozbójników. Pod koniec czternastego wieku Gdańsk zaczyna odgrywać ważną rolę w polityce europejskiej. jest on pośrednikiem w sporze o dziedzictwo tronu szwedzkiego pomiędzy Albertem a Małgorzatą. Ba, nawet Sztokholm, stolicę Szwecji, oddano jemu i Lubece w zastaw. Ale ten nieustanny wzrost miasta był solą w oku zakonu. Czuli to oni zbyt dobrze, że są tylko tymczasowymi panami Gdańska. Ze wzrostem potęgi miasta znaczenie ich malało. Widzieli, że rozwojowi miasta nie mogą pomóc, ani przeszkodzić. Pomagać zresztą nie mieli ochoty, przeciwnie, chcieli przeszkodzić, ale nie mogli tego dokonać. Tu więc leżało źródło zawiści, która z wolna przeradzała się w srogi ucisk miasta. Gdy zakon, który ogniem i mieczem naginał wszystkich do uległości, zaczął zapuszczać swe łupieżce zakony coraz bardziej na Litwę, Kiejstut, książę litewski, chcąc pomścić grabieże i mordy zakonu, postanowił odebrać mu Gdańsk. Zmówiwszy się zatem z ks. mazowieckim, podpłynęli na statkach, dla pozoru napełnionych zbożem, aż do ujścia Wisły i czekali na otwarcie bram. Korzystając bowiem z odpustu na św. Dominika, wysłał Kiejstut do miasta swych ludzi, którzy mieli po wymordowaniu straży nocnych otworzyć bramy miejskie. Plan ten jednak nie udał się. Wysłańców Kiejstuta pochwycono i zabito, on sam ledwo uratował się ucieczką.

Mimo że zamach nie powiódł się, był on dowodem, ile nienawiści siał wszędzie zakon. Nie czując się zupełnie pewnym w swych łupieskich posiadłościach, myślał, że krwawym uciskiem zdoła zmusić do uległości. Najwięcej zależało mu na utrzymaniu Gdańska, a niechęć miasta do zakonu rosła z każdym rokiem. Na tym tle powstawały ciągłe spory między zarządem miejskim a komturem gdańskim. Większy spór wyniknął niebawem pod koniec czternastego wieku z powodu świeżo wybudowanej wielkiej bramy t. zw. Der Kran. Krzyżacy niesłusznie rościli sobie do niej prawa. Była ona zarazem ważnym punktem do obrotów handlowych. Zakon mimo porażki nie dał za wygraną. Niedaleko na Fischmarkcie wybudował mocną twierdzę i w niej to właśnie komtur gdański, Henryk Von Plauen - mszcząc się za poprzednie niepowodzenie - zaproszonego na ucztę burmistrza miasta : kilku radnych w okrutny sposób zamordował w r. 1410. 

To było hasłem do walki z zakonem. Miasto za wszelką cenę postanowiło uwolnić się z tego zbójeckiego jarzma. Wkrótce poznało, że w swej nienawiści do zakonu nie jest odosobnione. Naokoło wszędzie, gdzie się ziemi tknęła stopa krzyżacka, wrzało jedno pragnienie - krwawego odwetu na zakonie. I gdy na wiadomość o wojnie Polski z krzyżakami wszystkie narody i szczepy połączyły się pod berłem króla polskiego, Gdańsk również pospieszył w wojenne szeregi, wysyłając 1200 doskonale uzbrojonych ludzi na polu Grunwaldu i Tannenbergu. Zakon jednak pobity w otwartej walce, bronił się jeszcze długo w swoich zamkach. jeszcze Gdańsk wiele wycierpiał, zanim W r. 1454 zdusił tę ,,przebrzydłą hydrę", wypierając ją z zamku miejskiego, który następnie zburzono.

III. MALOWNICZOŚĆ MIASTA

Typową cechą naszych czasów jest chorobliwie rozwinięta podróżomania. Wyjazd za granicę stał się dziś taką samą i powszechną koniecznością, jak wyjazd do wód. Często ten ostatni jest pozorem dla pierwszego. Wyjeżdżamy dziś przede wszystkim dla zwiedzenia obcych miast, muzeów i kościołów, dla poznania kraju i okolicy. To zwiedzanie już tak się dzisiaj przyjęło, że stało się niemal czymś podobnym, jak obowiązujące wszędzie i zawsze zwykłe formy towarzyskie. Po przyjeździe do obcego miasta pierwszą czynnością jest naturalnie wyszukanie wszystkich rzeczy godnych widzenia i zwiedzenia. Nieznajomość tych rzeczy można jeszcze przebaczyć stałemu mieszkańcowi miasta, ale nigdy obcemu. Spotka go za to oburzenie, lekceważenie, a nawet czasem pogarda. Można by nie mieć przeciw temu nic do zarzucenia. Przeciwnie wypadałoby się cieszyć, gdyż poznawanie obcych stron i krajów i porównywanie ich ze swymi przysparza zawsze korzyści duchowych, podnosi poziom kultury gdyby istotnie tak było. Niestety dzisiejsze podróżnictwo stało się bezmyślnym i przez to szkodliwym. Przeszło dziś w modę, obowiązującą każdego mniej więcej szanującego się osobnika. Wyjeżdżamy, zwiedzamy zabytki dawnej sztuki nie po to, aby je poznać, czegoś się nauczyć, ale aby móc się pochwalić, gdzie się było, lub dla zaspokojenia samej potrzeby bezmyślnego podróżowania. A zatem korzyści z takich wyjazdów za granicę - jak widać - nie ma żadnych. Mimo to każdy z takich podróżników uważa się - właśnie z tytułu swych podróży - za znawcę w sprawach artystycznych, uprawnionego do decydującego zabierania głosu, bodajby w gronie znajomych. Oni to właśnie - ci samorodni znawcy - przyczyniają się głównie do zamieszania pojęć estetycznych wśród ogółu, co fatalnie odbija się na rozwoju sztuki.

Tymczasem każde stare miasto, które swej sztuki i kultury nie zamknęło po muzeach, jest właśnie otwartą księgą mądrości dawnych wieków. Z niej trzeba się nam uczyć, jak żyć i mieszkać można najpraktyczniej. Takim właśnie miastem jest Gdańsk. Tu bowiem w wyższym stopniu, niż gdzie indziej zachował się dawny charakter miasta, Bo chociaż już z początkiem minionego wieku nieznany autor ,,Listów z Gdańska" narzekał, że nastały czasy, w których się więcej burzy, niż buduje, to przecież dawna kultura Gdańska ocalała w znacznej części przed powodzią zniszczenia. Najwięcej charakterystycznymi cechami Gdańska jest urocza zaciszność i pogodny spokój, które w niewysłowiony sposób odzywają się w każdym kącie. Tu można dopiero odczuć różnicę pomiędzy życiem dawnych czasów a obecnych. Dziś szukamy szczęścia daleko od siebie, trawieni gorączką i ustawicznymi niepokojami. Dawniej ludzie znajdowali to szczęście w najbliższym otoczeniu, w ciszy ogniska domowego i pracy, którą uważano za cel życia. Stąd rodziło się przywiązanie do swego kąta domowego i do miasta rodzinnego. Każdy z dawnych obywateli czuł to doskonale, że jego dobrobyt jest zarazem bogactwem miasta i nie żałował często grosza .na przyozdobienie domu. Ponieważ zaś pod tym względem kwitła między mieszkańcami chwalebna rywalizacja, więc też Gdańsk w ciągu dwóch ostatnich wieków przynależności swej do Polski posiadł tak piękną, tak bogatą i misterną szatę, jak mało które miasto w środkowej Europie. Pójdźmy na przedmieście Alstadt i stańmy w pobliżu kościoła św. Elżbiety. Przed nami roztoczy się obraz nieporównanej piękności. Leniwo płyną wody rzeki Raduni, ocienione szeregiem wyniosłych drzew. Po obu brzegach stare, holenderskie domy, z ciemno-czerwonej cegły, o wysokich oknach oszklonych w drobną kratkę, zakończone rzeźbionymi szczytami, jak przecudna koronka. Poprzez korony drzew słońce przelewa swe złote blaski w wodę, jakby uśpioną. Czasem tylko płynący łabędź, muskając skrzydłem, zmarszczy zwierciadło wodne, a wtedy wieża kościoła św. Katarzyny załamie się w tysiączne zygzaki, by znów niebawem powrócić do linii nieskażonej czystości.

Idźmy parę kroków dalej, obraz się zmieni. Niema już drzew ani cienia. jest pełnia słońca i światła. Górę obrazu zajmuje ogromna, smukła wieża św. Katarzyny - dół znowu woda. Rzeka rozszczepia się na dwa ramiona i obejmuje sobą jakieś zabudowania. Wyrastają one prosto z wody, okryte zbitą, ciemną gęstwą bluszczu. jest to domek młynarza z surowej cegły, poczerniały od starości. już z górą pół tysiąca lat liczą jego mury, a silny jeszcze jest i sposobny. Za nim dopiero rozsiadł się stary młyn krzyżacki, dziwna i tak charakterystyczna budowla. Jakąś surową powagą przemawiają te ciemno-czerwone ściany. Nad nimi wysoki, spadzisty dach z szeregiem jednakich okien. Stłumiony, miarowy odgłos dochodzi nas z jego wnętrza - znak, że pracuje on tak samo, jak przed wiekami. Od jego powstania tyle się zmieniło wokoło, miasto się całe przebudowało, tylko on jeden, nieczuły na wszelkie zmiany, przetrwał wieki zawsze jednaki. jak dawniej, tak i teraz z pod olbrzymich jego kamieni wysypuje się zboże białym puchem. Właśnie na wielki wóz ładują ogromne wory mąki, a ciemne ściany osypane białym obłoczkiem, mogłyby długo nam opowiadać, ile już ich widziały w swym życiu. Przechodzimy koło młynów i stajemy wprost kościoła św. Katarzyny, albo raczej nieco z boku. Przed nami znów roztacza się charakterystyczny gdański obrazek: maleńki, prawie trójkątny, zamknięty plac. jeden bok jego tworzy imponująca rozmiarami i powagą wyrazu świątynia Pańska z przyczepionym, małym domkiem kościelnego. Ogromne płaszczyzny murów o tonie ciemno czerwonym wywołują wrażenie jakiejś pogodnej,kojącej zaciszności. Przeciwległy bok placu - to szereg drobnych domków. Wśród nich uderzają trzy bliźnie, jednakowe. Dwuokienne ich fasady, dziś już sczerniałe i biedne, o przepięknych, koronkowych szczytach, i wysokich w kratkę oszklonych oknach, każdy z osobnym tarasem czyli beiszlagiem, mówią do nas niewypowiedzianym czarem. Istotnie trudno mu się oprzeć. Podchodzę bliżej do środkowego domu, zaglądam przez okno do środka i jakież zdziwienie, gdy zamiast spodziewanego opuszczenia, zastaję przeciwnie sień wchodową urządzoną z wykwintną prostotą, pełną starych pięknych mebli gdańskich. Dowiaduję się, że tu mieszka pastor kościoła św. Katarzyny, archidiakon Blech. Po chwili rozmawiam już z uprzejmym staruszkiem, który mile zdziwiony, że ktoś zwrócił u Wagę na jego domek, prowadzi mnie do środka.

Dom Tortur i Stockturm w Gdańsku
Po paru schodkach wchodzimy przez śliczne drzwi rokokowe, w ukośną kratkę oszklone, do pokoju na parterze. Widzimy, że choć o nieco przytłumionym świetle, ma bardzo piękny sufit, przybrany w bogatą sztukaterię. Pastor Blech pochodzi ze starej rodziny gdańskiej i zakochany jest w rodzinnym mieście. Kiedym podnosił urok i piękno Gdańska, smutno się tylko uśmiechał. ,,To, co pan widział - mówił - to ostatnie resztki. Starego Gdańska już prawie niema. Wymarł albo rozproszył się po świecie. Niema już starych rodzin mieszczańskich, a zabytków dawnego przemysłu artystycznego już niewiele pozostało. Tu i owdzie można jeszcze takie resztki napotkać. Z nich dopiero możemy mieć pojęcie, jak okazałe, jak celowe i naprawdę piękne ramy życia umiało sobie stworzyć niegdyś to miasto". Pastor Blech jest także autorem ładnej książeczki o Gdańsku. Pożegnawszy miłego staruszka, opuściłem uprzejmie progi jego domu. Poza kościołem św. Katarzyny wznosi się drugi, równie wielki z klasztorem, zamienionym na koszary. Otaczają go stare, kręte uliczki. jedna z nich, zwana Nonnenhof, jest na pewno najciekawszym, najbardziej typowym kątem starego Gdańska. Chwila spokoju i zasłuchania się w pogodną ciszę tego ustronia może w nas wywołać złudzenie życia w zupełnie innym wieku. Bo tu jeszcze starym tętnem bije życie i murów i ludzi. Niskie a schludne staroświeckie domki zamieszkuje przeważnie uboga ludność rzemieślnicza. Są to już po większej części starcy. Ostatnich chwil ich życia nic tutaj nie mąci. Nie słychać tu ani turkotu wozów, ani gwaru ulicznego. Czasem przemknie się z wolna uliczką jakaś postać, witana ze wszystkich okien przyjemnym uśmiechem. Tu bowiem wszyscy mieszkańcy tego zakątka znają się dobrze. Za to pojawienie się kogoś nieznajomego wywołuje zdziwienie i ciekawość.

,,Am Sande" w Gdańsku
Naraz wśród ogólnego spokoju rozbrzmiewa jakaś dziwna i prześliczna zarazem muzyka. To zegar, grający na wieży kościoła św. Katarzyny, dziwną melodią dzwonów zaczyna wydzwaniać godzinę. Oglądam się i oto mam jeden z najpiękniejszych obrazów Gdańska: przede mną mała, niepokaźna na pozór uliczka; bok jej tworzy ściana kościoła brygidek. Nad nią wystrzela prawdziwy las mniejszych i większych wieżyczek, zakończony jakąś nieporównanie smukłą sylwetą wieży czy sygnaturki. To kościół św. Katarzyny, widziany od chóru, przez wąską szczelinę uliczki, którą zamyka. Cechą zaś gotyku bałtyckiego jest bogactwo różnych wieżyczek i ażurowych często szczytów naw kościelnych. Dlatego właśnie widok na kościół z tego punktu jest taką ich wiązanką, od niższych do coraz wyższych, kończąc wreszcie na szczytowej sygnaturce samej wieży. Skręcamy w bok i znowu przed nami piękny obraz starego Gdańska: wąska, staroświecka uliczka, zamknięta potężną, czworoboczną wieżą św. Brygidy. I tak co parę kroków napotykamy coraz nowe obrazy, jeden piękniejszy od drugiego. Cisza i spokój, pogoda mieszkańców i wygoda ich mieszkań odzywają się do nas ze wszystkich stron. Ciszę tę przerywa jedynie co godzinę dziwna melodia dzwonów. Godzi się ona z nastrojem tych murów i uliczek, pozostawiając wrażenie niewysłowionego czaru i poezji.

IV. ŚRÓDMIEŚCIE

Śródmieście Gdańska, t. zw. ,,Rechstadt", to kompleks miasta, oparty z jednej strony o kanał czyli Motławę, z drugiej o dawne wały, dzisiejszy dworzec kolei. Tak się to szczęśliwie składa, że obcy przybysz dostaje się od razu w serce starego Gdańska. Śródmieście Gdańska - to sieć małych uliczek o wąskich a wysokich domkach. Chodzi się po nich bez przerwy i nacieszyć się nie można ich miłym wyglądem. Mają w sobie coś z serdeczności starych przyjaciół czy znajomych. Zaciszne uliczki starego Gdańska, ileż piękna kryjecie w swych murach, jakie bogactwo motywów zdobniczych! Mówią, że często przypadek i los szczęśliwy kierował waszą strojnością. Tymczasem nie. Po głębszym namyśle poznaje się, ile pracy, myśli i wysiłku ducha leży nawet w drobnym szczególe. Tylko tego nie widać od razu. Dla oka ukazuje się jedynie skończona forma, która swym powabem i lekkością każe zapominać o trudach myśli. Naraz w zakręcie ulicy wyrasta przed nami jakiś kolos i drogę zagradza. Ze zdumieniem patrzymy i poznajemy, że to kościół mariacki. Ten potwornej wielkości gmach, wciśnięty pomiędzy maleńkie uliczki i domki, sprawia wrażenie dysonansu. jakże inny duch czasu przemawia z tych murów: siła, groza i nieprzystępność. Próżno byś się w nich dopatrywał gotyckiej lekkości i koronkowej, przejrzystej lotności form. O tym tu nawet nie myś1. Raczej zapomnij o wszystkich cudach gotyku zachodniego. Jakaś brutalna pierwotność wieje z tego kościoła. To nie świątynia pańska wolnego narodu, prędzej twierdza, która zarazem jest domem bożym. Nie darmo stawiał ją zakon krzyżacki. Od czoła jej wznosi wieża przeszło sto metrów wysoka. Na szerokiej, kwadratowej zasadzie wzniesiona, posiada od podstaw aż do szczytu jednakową objętość. I przez to właśnie ma w sobie ta wieża coś potwornego. Zwłaszcza widziana z daleka, gdy na jasnym tle nieba dominuje wysoko ponad miastem - albo z najbliższego sąsiedztwa, z drobnych uliczek, w których wyrasta niespodzianie przed zdumionym okiem.

Brama ulicy Brotbxnkergasse w Gdańsku
A jednak po chwili, gdy się pogodzimy z wyglądem i formami kościoła, zaczniemy zwolna odczuwać piękno tych murów. Ogromne, czerwone ich płaszczyzny, pełne powagi i spokoju, jak łagodnie i kojąco wpływają na bieg naszych myśli. Świątynię mariacką otaczają dokoła odwieczne - tak stare jak ona sama - male domki z surowej cegły. Bardziej harmonijnego otoczenia trudno sobie wyobrazić. Urok tych kątów podnoszą jeszcze zielone bukiety drzew, gdzieniegdzie rosnących. Mógłbyś się słusznie łudzić, że jesteś w pięknej Holandii, albo że patrzysz na któryś z uroczych obrazów Jana van der Heyden. Zwłaszcza ciekawy jest niezmiernie narożny domek przy Krämergasse. Mieszka w nim proboszcz katolicki królewskiej kaplicy. Przez małą sionkę po schodach sklepionym korytarzem dostajemy się do kaplicy. Zbudował ją król Jan III Sobieski. Bogate wnętrze barokowe ukazuje od ulicy św. Ducha piękną fasadę, z dwoma skrzydłami szczytowymi po bokach i z dużą kopułą w środku. Tarcze z herbem ,,Janina", przypominają królewskie pochodzenie tego pomnika architektury. Obchodząc kościół mariacki dokoła, natrafiamy od strony wielkiego ołtarza na Frauengasse, małą uliczkę, która jest najcenniejszym klejnotem starego Gdańska. Pozostała do dziś nietknięta, nieskażona duchem bezmyślnego modernizmu. Zachowała całą krasę dawnej strojności. Z jednej strony zamyka ją wysoka ściana kościoła i ostrymi iglicami swych wieżyczek góruje wyniośle ponad linią domów. Z przeciwnego końca przysadzista gotycka brama przepuszcza nas na kanał. Sąsiaduje z nią budynek Tow. przyrodniczego, który służył niegdyś za dom handlowy obcych firm kupieckich, a ciekawa jego architektura i wieża wskazują, że został wzniesiony w czasach renesansu, prawdopodobnie przez artystów holenderskich.

Nonnenhof z wieżą kościoła Brygidek w Gdańsku
Wnętrze ulicy - to naj piękniejszy obraz starego miasta. Oto po obu stronach szeregi starych, prześlicznych domków. Każdy z nich ze swym koronkowym szczytem i daleko wysuniętym tarasem zaprasza cię niejako do wejścia. Jakiż miły, zaciszny spokój panuje tutaj. Z rzadka rozrzucone zielone bukiety drzew dodają jeszcze więcej uroku. Nie zapomnę nigdy wrażenia, kiedym po raz pierwszy zaszedł na tę uliczkę. Było to wczesnym rankiem. Idąc przecznicą, znalazłem się naraz w pośrodku Frauengasse. jeszcze wszystko spało: ludzie, mury i drzewa. Najmniejszy ruch nie płoszył snu. Była to chwila niewysłowionej ciszy, wśród której zapomnieć mogłeś o dzisiejszym świecie, snując ułudne marzenia o minionej przeszłości. Ale i tuż obok, na Jopengasse, ujrzysz obraz starego miasta. Przepych i bogactwo fasad jeszcze większe. Niestety obraz już uległ zepsuciu. Domy nie mają już beiszlagów. Poniszczono je, bo podobno nie zezwalały na żywszą komunikację. Dziś już ich niema, a mimo to na ulicy żadnego ruchu nie widać. Przeciwnie, te tarasy nie zawadzały nikomu. Usunęła je bezmyślność ludzka. Dziś postęp i rzekomą wyższość widzi się jedynie w wandejskim niszczeniu kultury dawnych wieków. Nie wiem, czy w poczuciu wstydu wandale gdańscy po dokonaniu zniszczenia tarasów postąpili tak nierozumnie i nielogicznie. Oto pozostawiali zewnętrzne balustrady tarasów w miejscu, gdzie się one kończyły. Ale gdy przedtem balustrady zamykały tarasy, o dwa lub trzy stopnie wzniesione nad poziomem ulicy - to dziś stoją wprost na ziemi. Niczego sobą nie zamykają i wywołują wrażenie śmieszności. Rzeczywiście, ni przypiął ni przyłatał do ulicy te szczątki pięknych tarasów. Są one tylko dowodem, że nie było istotnej potrzeby usuwania. 

Dużo lepiej zachowała się druga połowa uliczki, zwana Brotbänkergasse. Zwłaszcza schodząc ku kanałowi, natrafiamy na okazy bardzo pięknych domów. Ale jeśli chcesz poznać naprawdę mieszkania, musisz tu i owdzie wstąpić do środka. już z rozkładu sieni widać, ile myśli i zastanowienia wkładał budowniczy przy zaprojektowaniu wnętrza. Tu dopiero możesz nauczyć się, jak dawniej umiano wyzyskać każdy kawałek miejsca. Ile z maleńkiej, wąziutkiej stosunkowo parceli musiano wydobyć przestrzeni. A przy tym wszystkim zadziwi cię wykwint form, jaki uderza w drobnym często szczególe. Tu nauczysz się cenić drzewo, gdy poznasz, jak wyborny to materiał budowlany. Charakterystycznym dla domów gdańskich jest podział parteru. jeżeli np. dom ma trzy okna frontu, to zwykle dwie trzecie szerokości przypada na sień wchodową. Wejście ujmuję najczęściej ozdobny portal kamienny i brama, światło zaś otrzymuje sień najczęściej przez okno przy bramie. Resztę parteru wypełnia wąski, podłużny pokój. Nad nim znajduje się zwykle drugi na poziomie półpiętrza. jest to niska izdebka, przeznaczona zwykle dla odźwiernego. Ma ona niemal zawsze dwa lub trzy okna, skierowane do wnętrza sieni. Aby zaś wchodzących można lepiej widzieć, są te okienka nieco wysunięte z powierzchni ściany, tak że tworzą sobą trójkątne wyskoki. Prowadzi do tego pokoiku odnoga schodów, rodzaj balkonu lub galerii, przerzuconej w poprzek sieni, tuż pod sufitem. Ma to w swoim rodzaju dużo powabu, zwłaszcza jeśli uwzględnimy wielką ozdobność form. W tym właśnie kierunku powstał w osiemnastym wieku, w okresie błyskotliwego rokoka, cały szereg prawdziwych pereł dobrego smaku. 

Dziś jednak coraz mniej tych przykładów. Powoli znikają sienie wchodowe i dawne urządzenia mieszkań. Tu i owdzie jeszcze napotkasz je, ale to już ostatki przeważnie. Dlatego godzi się podnieść dar ostatnich członków możnej rodziny Uphagenów, którzy zapisali miastu jeden z najpiękniejszych domów patrycjuszowskich W Gdańsku. W znosi się przy Langgasse 12, zbudowany W drugiej połowie XVIII wieku. Oprócz wykwintnej fasady, zachował całe urządzenie wewnętrzne. Przyznać trzeba, że godne jest ono najwspanialszych salonów królewskich. Wszystko, co się tam znajduje, a więc kominki, piece, zegary, świeczniki, meble, lustra i drzwi jest prawdziwym cackiem sztuki. Wszystko nosi piętno jednego czasu, t. j. rokoko lub stylu Ludwika XV. Przekazane miastu - zostanie na wieki żywym świadectwem jego dawnej kultury. Kiedy mowa o domu Uphagenów, warto chwilę uwagi poświęcić samej Langgasse. Jest to główna ulica miasta. Tu koncentruje się największy ruch handlowy. Naturalnie, że ulica zmieniła swój wygląd. Znikły już dawne beiszlagi, a W szeregu domów starych spostrzeżesz znaczne szczerby, W postaci ohydnych Warenhausów, o olbrzymich otworach wystawowych, zalegających całe fasady. Tak to dzisiejsze potrzeby handlu niszczą kulturę dawnych czasów, wpychając na jej miejsce najwstrętniejszą tandetę życia i przemysłu. Dziś rzekomy postęp szerzą ludzie o ciasnych, niemal cielęcych mózgach, wyzuci zupełnie z uczuć estetycznych. 

Franciszek Klein

Ziemia. Tygodnik Krajoznawczy Ilustrowany.1912 R.3 nr50, 51, 52