I.
Mamy odbyć wędrówkę po Skandynawii, jednej z najpiękniejszych i najciekawszych krain Europy, gdzie inny blask słońca, inne wody, inna zieleń i ludzie też odmienni... Nam, Polakom, szczególnie warto się dowiedzieć, co to za kraj północny, skąd do nas szły nie tylko wrogie zastępy Szwedów, lecz także lat temu wiele, wiele tysięcy, w okresie lodowcowym, sunęły się wolno żółwim krokiem potężne lodowce, pokrywając całunem lodowym obszar nasz aż do Karpat i kształtując powierzchnię naszej ziemi rodzinnej. Dalej, więc dalej! Ruszajmy na północ z Warszawy przez Gdańsk w tę krainę starego lodowca szlakiem, jakim się on niegdyś sunął ku nam na południe. Już wkrótce za Warszawą przed widzem przesuwają się piaski, gliny z rozrzuconymi gdzieniegdzie kamieniami polnymi, przeważnie granitowymi. To też jest część Skandynawii, cząstki skał północnych, które przywędrowały stamtąd do nas razem z lodowcami.
Koło Mławy, przy granicy pruskiej, widzimy już całe wzgórza, dochodzące do 380 metr. wysokości ponad poziomem morza, utworzone przez lodowiec skandynawski. Wzgórza te, ciągnące się z zachodu na wschód z przerwami wzdłuż Bałtyku, świadczą nam, że lodowiec tu przebywał znacznie dłużej, niż w innych pasach ziem polskich. Gdy byśmy mogli sięgnąć wzrokiem z okien wagonu, dążącego z nami do Gdańska, dalej na wschód, zobaczylibyśmy liczne jeziora mazowieckie i litewskie. I one też przeważnie zawdzięczają swe istnienie lodowcom Skandynawskim, które wytworzyły tu wskutek nierównomiernego osadzania cząstek skalnych zagłębienia, wypełnione później wodą. Na każdym więc prawie kroku widzimy tu cząstki skalne Skandynawii, która nas coraz więcej pociąga, coraz bardziej interesuje. Jakże wygląda ta kraina, która mogła taki wpływ wywrzeć olbrzymi na odległą od niej ziemię naszą, oddaloną o kilkaset kilometrów i oddzieloną morzem Bałtyckim. Ale już jesteśmy nad Bałtykiem w prastarym Gdańsku.
Nie mamy czasu zwiedzać Gdańska, gdyż jeszcze daleko jesteśmy od celu podróży. Wsiadamy na parowiec, dopływamy Wisłą do zatoki Gdańskiej, a następnie, kierując się na północ, oddalamy się od mało dostępnych, wąskich wybrzeży Bałtyku. Na tych wybrzeżach zarysowują się diuny czyli wydmy piaszczyste, posuwające się wolno ale stale, pod wpływem wiatru, w głąb lądu i zasypujące czasem wsie całe. Na przykład na mierzei Kurońskiej kilka wsi zostały zniszczone przez diuny. Człowiek nie opuszcza jednak rąk wobec potężnego żywiołu, zalesia piachy i ujarzmia je. Bałtyk tymczasem niezmordowanie pracuje; fale jego wyrzucają coraz nowe i nowe masy piasku, lecz zorganizowana praca ludzka okazuje się silniejszą i ilość lotnych piasków zmniejsza się. Widok tych piasków, ujarzmionych nad Bałtykiem skierowuje nasze myśli ku niektórym piaszczystym zaniedbanym okolicom Warszawy, i smutkiem się napełnia serce nasze. Piaski, wyrzucane przez morze, zmniejszają Bałtyk; na morzu w pobliżu lądu tworzą się piaszczyste smugi, zwane mierzejami, które oddzielają część morza, zamieniając zatoki w przybrzeżne jeziora. Zjawisko to widzimy np. przy zatoce Gdańskiej, Świeżej, Kurońskiej. Jeziora powstałe tą drogą wypełniają się z czasem osadami rzecznymi i powiększają stały ląd Europy.
Na morzu |
Tymczasem jednak szarozielony Bałtyk jeszcze jest potężny. Chociaż przypływów i odpływów jako w morzu śródlądowym tu niema, chociaż prądy są nieznaczne, jednak fale często pod wpływem wiatrów chwilowych, nawet czasem przy niebie jasnym, są groźne. Wówczas woda Bałtyku podnosi się i opada, zdaje się, że biegnie, tworzy bruzdy, wygina się w większe lub mniejsze wzgórza z białą pianą na grzbiecie. Chwiejba na statku staje się wtedy dokuczliwa. Schorowani pasażerowie snują się bladzi, nogi się im uginają, głowy ciężą jak głazy, wszystkie miejsca przy krawędzi pomostu są zajęte przez osoby z głowami ku morzu spuszczonymi, niektórzy wołają nawet śmierci. Koniak, pomarańcze przy noszą pewną ulgę, ale nie na długo.
Płytki więc w porównaniu z innymi morzami Bałtyk, o największej głębokości koło 300 metrów na północ od Finlandii, z licznymi mieliznami, nawet dalej od brzegu, mniej niż sześciometrowej głębokości, daje się jednak czasem tak we znaki podróżnikowi, że z przyjemnością wita on zjawiającą się na horyzoncie zwiastunkę lądu Skandynawskiego. Mijamy coraz częściej statki handlowe, dążące do pobliskiego portu Kolmaru. Kolmar — miasto historyczne: tu w roku 1397 została zawarta unia pomiędzy Szwecją, Norwegią i Danią, unia, w której przewagę miała mała obszarem, ale silna militarnie Dania. Miasto to leży przy cieśninie tej samej nazwy, oddzielającej wyspę Öland od półwyspu Skandynawskiego. Czasem przesuwają się na horyzoncie statki inne, śmiercionośne, grożące wylotami armat i stalą pokryte. Dążą one prawdopodobnie do największego portu wojennego Szwecji, Karlskrony, leżącego na południe od Kolmaru. My tymczasem kierujemy się na północ wzdłuż brzegów półwyspu do Sztokholmu, zostawiamy daleko na wschodzie pośrodku Bałtyku skalistą, największą na tym morzu (3150 km. kw.), wyspę Gottland z miastem Visby. Miasto to za czasów Hanzy było znacznym ogniskiem handlu na Bałtyku.
Wśród szkier |
Wyłaniają się coraz wyraźniej wybrzeża Szwecji. Nie widzimy tu piasków, które przyzwyczailiśmy się widzieć nad Bałtykiem. Natomiast występują liczne, oszlifowane przez wodę skały, tak zwane szkiery, oderwane od lądu przez bałwany morskie, porosłe drobną trawą, zamieszkane gdzieniegdzie przez rybaków; osad większych nie widzimy wcale. Żegluga w plątaninie ważkich cieśnin pomiędzy skałami nie jest zbyt dogodna, ale nadzwyczaj przyjemna. Coraz to nowe ma my widoki po przebyciu monotonnej drogi na morzu otwartym. Im bardziej zbliżamy się do Sztokholmu, tym większe zjawiają się wyspy, bardziej lesiste, tym częściej widzimy oddzielne domy, a także osady, coraz więcej statków i łodzi. Wtem odkrywa się nam wspaniały widok miasta, położonego na kilkudziesięciu skalistych wysepkach, nad wodami rozległego jeziora Mälar (1200 km. kw.), jakby „północna Wenecja". Jest to Sztokholm, stolica Szwecji, oddalona o 500 km. na północ od Gdańska, miasto 2 i pół razy mniejsze niż Warszawa, ale o ileż wyższe kulturą i oświatą. Ulic nie zdobią tam „monopole", żebracy i dzieci zamorusane z wykrzywionymi nogami, spędzające cały dzień na bruku.
Wysiadamy w typowej starej dzielnicy miasta, z wąskimi uliczkami, oblanej wokół wodą i idziemy brzegiem kamiennego bulwaru nad Mälarem, by podziwiać czluzy i część południową miasta z jego gmachami przyczepionymi do skał. A co najciekawsze, idziemy rzucić okiem na cały Sztokholm z balkonu restauracji, umieszczonej na wierzchołku wysokiej wieży, do której prowadzi winda. Ze szczytu wieży rzucony jest długi żelazny po most, prowadzący do najwyżej położonych ulic południowej dzielnicy. Przez takie połączenie idącym pieszo oszczędzono zupełnie wspinania się po stromych brukach. Widok, który się stąd przedstawia, jest niezrównany. Niezmierne bogactwo wód, liczne statki, naładowane prawdopodobnie drzewem i żelazem, materiałem, którego nie brak w Szwecji, znaczny ruch uliczny, mosty przez wody, mówią nam, że Sztokholm jest jednym z portów bardziej ruchliwych i handlowych w Szwecji. Od razu widać, że kolebka Szwecji—Upsala ze słynnym uniwersytetem, leżąca bardziej na północ i dalej od morza ustąpiła pierwszeństwo temu miastu. Olbrzymi zamek królewski, kościół protestancki, liczne pomniki na ulicach i placach, dają nam do zrozumienia, że jesteśmy w stolicy państwa, które od wielu wieków datuje swe istnienie.
Bo też Szwecja, która powstała w VII-ym stuleciu, jest starsza niż Polska. Jak żywe stają przed nami te czasy, gdy Szwecja władała w XVI—XVII stuleciu całym Bałtykiem, gdy przez całą Polskę przechodziła krwawa i ognista droga łupieżców szwedzkich. Obfite łupy, zrabowane w Polsce przez najeźdźców, można tu oglądać w położonym nad jeziorem Mälar zamku, zwanym Sztokloster. Jak w wielu innych krajach protestanckich rzucają się nam tu w oczy olbrzymie gmachy szkół ludowych, podobne do pałaców. Korzystają z nich wszystkie dzieci szwedzkie bez wyjątku w wieku szkolnym. Ku rozwojowi tych szkół, przeznaczonych dla szerszych mas ludności, społeczeństwo szwedzkie wytęża większość sił swoich. Uniwersytety ludowe, czynne przeważnie w zimie w większych środowiskach, dopełniają wykształcenia dorosłych. Mieszkańcy tutejsi chyba nie uwierzą, że istnieje w środku Europy kraj, który w stolicy prawie milionowej, ma 50 proc. analfabetów, a po wsiach 75 proc. i że każdy z mieszkańców tego kraju wypija przeciętnie pół wiadra wódki rocznie. Szwedzi tymczasem wódki piją mało, zwalczanie alkoholu weszło w zwyczaj szerokich mas ludności, jak w żadnym innym kraju, do czego się przyczynia znacznie szkoła i dobrobyt materialny.
II.
Nasyciwszy się widokiem Sztokholmu, ruszamy dalej koleją na zachód w poprzek półwyspu ku górzystej ziemi norweskiej. Pociąg mknie po falistej powierzchni wśród lasów, polanek, wśród połyskujących wód i złocistych pól, gdzieniegdzie usianych większymi, niż nasze mazowieckie, głazami narzutowymi. Tu jeszcze mamy lasy liściaste, ale poza 60° szerokości surowy klimat pozwala rozwijać się tylko lasom iglastym, zajmującym tu takie obszary, jak w żadnym innym kraju Europy zachodniej; a poza 64-ym stopniem mamy już przeważnie obszary bezleśne, pokryte ubogą trawką lub śniegiem. Ilość jednak lasów w Szwecji znacznie się zmniejsza, fabryki bowiem wobec braku węgla pochłaniają znaczną ilość drzewa, ludność tutejsza podczas długiej i surowej zimy spala kilka razy więcej drzewa niż my, a przy tym ziemia długo zmarznięta, a także ubóstwo opadów, nie pozwalają szybko rosnąć młodym drzewkom. Wilgotne wiatry oceaniczne, pobudzające rozwój roślinności, nie mają dostępu do wschodniej części półwyspu, oddzielonej wysokimi górami od oceanu, śródlądowy zaś Bałtyk daje mało wilgoci. Opadów rocznych jest tu mniej nawet niż w Królestwie Polskim.
Wody południowej Szwecji zajmują takie obszary, o jakich mieszkańcy innych krajów Europy zachodniej nie mogą mieć pojęcia; 13 proc. ogólnej powierzchni pokrywa tu woda jeziorna. Największe jezioro Wener, do którego swe wody z północo-zachodu niesie znaczna rzeka Klara-Elf, ma koło 6000 km. kw.; leżące bardziej na wschód znaczne jezioro Wetter jest mniejsze mniej więcej trzy razy. Prócz tych większych jezior rozsypane są w całym kraju liczne drobne jeziora. Te jeziora i błota, wydłużone przeważnie z północo-zachodu na południowo-wschód, oraz liczne rzeki, płynące w tym samym kierunku świadczą, że wpływ lodowców był tu daleko większy, niż w innych krajach Europy zachodniej, oraz wskazują kierunek, w jakim się posuwały te masy lodowcowe. Jezioro Wener połączone jest z Wetterem kanałem Gota, Wetter z Bałtykiem łączy rzeka Motała, Wener zaś z cieśniną Kattegatem—rzeka Gota. Powstaje więc przez te jeziora bardzo ważna komunikacja wodna pomiędzy portami Bałtyku, jak Sztokholmem, Norczöpingiem, a portami morza Niemieckiego i sąsiednich cieśnin, droga, która pozwala omijać cieśninę Zundzką. Tę drogę rocznie przepływa kilka tysięcy statków. Niemało miał człowiek do zwalczenia przeszkód przy uregulowaniu komunikacji wodnej wśród falistej powierzchni, gdzie są liczne wodospady.
Flota wojenna na morzu |
Z tych ostatnich największe mamy na Gocie koło miasta Trollhätta. Tutaj woda spada w postaci kaskad z wysokości 33 metr., tworząc pianę, biały chaos, nad którym się mieni cudowna tęcza. Woda, jakby oszalała, uderza ze straszną siłą w skały, ale mocny granit stawia opór. Trzeba więc było wykuć w granicie z wielką starannością kanał obwodowy, żeby ominąć tę przeszkodę, trzeba było budować śluzy kilkopiętrowe. Statek, płynący z Göteborga, miasta najbardziej handlowego w Szwecji po Sztokholmie, przy ujściu Goty dotarłszy do śluz, wpływa w najniższy basen i wówczas żelazne wrota zamykają się szczelnie za nim; otwierają następnie wyżej leżącą śluzę, żeby dać możność wodzie z wyższego basenu przejść częściowo do niższego, gdzie znajduje się statek; gdy poziom wody pierwszego i drugiego basenu wyrównywa się, statek wciągają do drugiego basenu i zamykają za nim drzwi a otwierają wyżej leżącą śluzę. Manipulacja ta trwa, aż dopóki statek nie przejdzie przez ostatnią, najwyższą śluzę. Statki zaś, płynące ku Göteborgowi, przechodzą ten sam proceder, tylko w odwrotnym kierunku.
Kanał 1 śluzy w Trollhätta |
Takich śluz na tej ważnej komunikacji wodnej pomiędzy cieśniną Kattegatem a Bałtykiem mamy przeszło 70. Ile to energii człowiek musiał włożyć do uregulowania całej tej drogi wodnej! Wodę człowiek nie tylko ujarzmił tu dla komunikacji wodnej, lecz tak samo, jak w niektórych miejscowościach Szwajcarii, silny jej spadek zużytkował jako motor do poruszania rozmaitych fabryk. W znanym nam mieście Trollhätta ogólna siła motorów wodnych wynosi około 300 tysięcy koni parowych. I w Norczöpingu, leżącym nad Bałtykiem niedaleko od ujścia Motali, liczne fabryki są poruszane przez wodę w kataraktach. Dziwnie patrzeć na miasta fabryczne, które nie kopcą, na fabryki, do połowy wysokości oblewane wodą. Woda tu zastępuje po części węgiel, którego brak w Szwecji. W metale obfituje szczególnie dorzecze Dal-Elfu. Tu są stare, od 600 lat istniejące, 30-kilometrowej długości kopalnie miedzi w Faluniu, tu są słynne pokłady żelaza koło Dannemory, z pokładów srebra słynie Sala. Może i więcej w starych skałach Skandynawii kryje się bogactw mineralnych, ale chłód wielki, szczególnie w górach północy, staje na przeszkodzie odkryciu i eksploatacji minerałów. Jednak i tam wytrwały Szwed zabrnął z kilofem górniczym, wybudował kolej wzdłuż zatoki Botnickiej i w poprzek półwyspu przez góry, i eksploatuje od dawna pokłady dobrego żelaza aż poza kołem biegunowym w Gellivarze.
Wobec słabego rozwoju przemysłu fabrycznego, włościanie szwedzcy, którzy stanowią główną masę ludności, poświęcają czas wolny od orki i zbiorów wykonywaniu najróżnorodniejszych przedmiotów codziennego użytku dla siebie i na sprzedaż. Drobny przemysł przeważnie dotyczy rozmaitych ubrań. Strój jednak charakterystyczny ludowy coraz bardziej staje się rzadki. Najlepiej zachował się on w Dalekarlii, na dorzeczu Dal-Elfu. Drobny, przemysł, wzorowa gospodarka rolna obok wysokiej oświaty zapewniają ludności dobrobyt materialny. Tutejszy rolnik przy tym bez względu na to, że nieużytków w całej Szwecji jest 40 proc, ma ziemi urodzajnej daleko więcej, niż chłop polski, gdyż gęstość zaludnienia jest tu o wiele mniejsza i ziemia podzielona jest bardziej równomiernie. Przeciętnie w Szwecji na 1 kim. kw. wypada tylko kilkunastu mieszkańców, gdy w Królestwie Polskim na tej samej przestrzeni mieszka koło 100 osób. Przy tym w urodzajnej południowo-wschodniej części Szwecji, zwanej Gotlandią, o bardziej łagodnym klimacie, gęstość zaludnienia dosięga 27 mieszkańców na 1 km. kw., gdy w skalistej, mroźnej, niegościnnej części północnej, zwanej Nordlandyą, zaledwie 3 osoby mieszkają na 1 km. kw., w części zaś środkowej, Swealandyi—17 osób na 1 km. kw.
Domki włościan szwedzkich swoim wyglądem przypominają nam raczej nasze dworki szlacheckie. Wewnątrz, jakże się czyściutko przedstawiają izby, jakie meble są w nich ustawione. W spichlerzach rzucają się nam w oczy zawieszone szeregami placki owsiane na pułapach, wypiekane kilka razy do roku, więc niezwykłej twardości; przed użyciem trzeba je moczyć oczywiście. Zastępują one nasz chleb żytni lub bułki pszenne, gdyż żyto tu nie wszędzie dojrzewa, a pszenica tylko na południu Szwecji. Tylko owies, jęczmień i kartofle udają się dobrze. Miłe też wrażenie robią rośli, barczyści, o jasnych włosach i łagodnych niebieskich oczach mieszkańcy tych domków. Mają zdrowy wygląd, widocznie odżywiają się dobrze, widocznie w szkołach gimnastyka jest należycie uwzględniona. Bo też Szwecja jest ojczyzną gimnastyki „szwedzkiej"; sporty tu nie tylko są rozrywką mieszkańców miast, lecz także i mieszkańców wsi. Prawie wszędzie są łaźnie parowe, a nam stają przed oczyma nasze niemyte dzieci wiejskie, których włosy białe jak len, wyraźnie się odróżniają od czarnej na głowie skóry.
III.
Ale już czas pożegnać Szwecję i jej mieszkańców, gdyż mamy jeszcze zwiedzić uroczą nad Atlantykiem położoną górzystą Norwegię. Przejeżdżamy więc granicę Szwecji od strony jeziora Wener i kierujemy się ku Chrystianii, stolicy Norwegii. Widzimy ludzi o tym samym typie, widzimy podobne krajobrazy; tylko góry na horyzoncie nieco wyższe. Jesteśmy już w Chrystianii, największym porcie norweskim. Leży on nad głęboko w ląd wkraczającą z cieśniny Skagerak zatoką Chrystianfiordem. Pomniki wystawione przed teatrem Ibsenowi i Bjornsonowi za życia ich przypominają nam, że jesteśmy w ojczyźnie tych wielkich pisarzy. Miasto to prześcignęło wszystkie inne miasta norweskie w swym rozwoju. Bliskość lądowego pnia Europy, teren nie zacieśniony, szeroka zatoka przyczyniły się znacznie do rozwoju Chrystianii, która mało co ustępuje pod względem ludności Sztokholmowi. Szczególnie szybki rozwój tego miasta datuje się od odłączenia się Norwegii od Danii po przeszło 400 letnim z nią współżyciu w roku 1814 i po połączeniu się ze Szwecją, po roku zaś 1905, gdy Norwegia zerwała unię ze Szwecją i ogłosiła niepodległość, Chrystiania dosięgła obecnego stopnia rozwoju, stając się z 11-tysięcznego miasta w roku 1815 miastem 300-tysięcznem.
Statki Normanów, pomieszczone w ogrodzie uniwersyteckim, mówią nam, że jesteśmy już nie w krainie rolników, lecz żeglarzy. Myślą przenosimy się w te czasy średniowieczne, gdy dzielni żeglarze normańscy, od których pochodzą Norwegczycy, pod wodzą swych książąt—wikingów rzucali postrach na całą Europę, gdy 500 lat przed Kolumbem przedostawali się przez Islandię i Grenlandię do Ameryki. Nic dziwnego, że i teraz w górzystej, skalistej Norwegii, mającej aż 70 proc. ziemi bezużytecznej, przy linii brzegowej nadzwyczaj rozwiniętej, mającej 27,000 km. długości, rozwinęło się żeglarstwo, jak mało w którym kraju, że flota handlowa norweska ustępuje w Europie tylko angielskiej i niemieckiej. W związku z rozwojem żeglugi powstawały też miasta głównie nad brzegami mórz, gdzie się skupiła przeważnie nieliczna ludność Norwegii, nie mogąc się wyżywić w nieurodzajnym wnętrzu kraju. Norwegia, 2 ½ razy większa od Królestwa Polskiego, ma 5 razy mniej od niego mieszkańców. Przeciętnie wypada tu koło 8 mieszkańców na 1 kim. kw., a więc mniej nawet niż w Szwecji; przy tym tak samo, jak w sąsiedniej Szwecji, w kierunku północnym gęstość zaludnienia maleje.
Ruszajmy więc z Chrystianii wzdłuż wybrzeży morskich tam, gdzie góry i morza występują w całej swej potędze, gdzie siedziby ludzkie są liczniejsze, jedźmy w typową krainę fiordów przez Skagerrak i dalej na północ. Za miastem portowym Stavangerem znajdujemy się już wśród masy większych szkier i wśród najwspanialszych fiordów. Imponują nam te wąskie długie zatoki, rozgałęzione często, jak rogi jelenia. Granitowe wybrzeża fiordowe, lesiste czasem u dołu, nagie u góry, prawie prostopadle zwisają nad wodą, pozostawiając gdzieniegdzie wąski, niski pas koło wody zdatny do uprawy i do zamieszkania. Wspaniale mieni się błękitna, dosięgająca 1000 metrów głębokości woda fiordów, cicha, milcząca, wśród majestatycznych skał. Na oceanie zaś wre wściekła burza, fale uderzają o szkiery, słabnąc powoli; wąska, bardzo płytka gardziel, łącząca fiord z oceanem hamuje ich rozpęd. Ciszę fiordów przerywa tylko od czasu do czasu równomierny plusk wioseł lub żałosny jęk parowca.
Nie wszędzie jednak fiordy milczą, bo ze ścian prawie prostopadłych rzucają się gdzieniegdzie ze strasznym łoskotem w nurty fiordów rzeki, rozpylając się na białą pianę. A rzek na wybrzeżu Atlantyckim jest niemało, gdyż bliskość oceanu, silne parowanie wody, ogrzewanej przez ciepły prąd, Golfsztröm, łatwość skraplania się pary wodnej na zwróconych ku oceanowi zboczach wysokich gór powodują bardzo częste deszcze. Woda rzek tych zasilana jest przy tym stale przez rozległe lodowce, zsuwające się z płaskich wielowiekowych szczytów granitowej Skandynawii. Zbliżając się ku miastu Bergen widzimy coraz dłuższe fiordy i coraz bardziej skaliste szkiery. Szkiery bałtyckie Skandynawii wydają się obecnie maluczkimi. Mijamy jeden z większych fiordów przeszło 100-kilometrowej długości — wspaniały Hardanger-fiord, zwiastujący bliskość największego portu norweskiego nad Atlantykiem — Bergen.
Niestety nieustanne deszcze przeszkadzają nam napawać się wspaniałymi krajobrazami. Nic dziwnego, tutaj rzadkie są dni jasne, słoneczne, szczególnie na jesieni; opady roczne trzy razy są tu obfitsze, niż w Warszawie. Gdy Warszawa opadów rocznych ma 60 cm., wysokie wybrzeża koło Bergen mają ich przeszło 180 cm. Gdyby więc woda deszczowa w ciągu jednego roku nie ściekała, nie ulatniała się i nie wsiąkała w skorupę ziemną, to sięgnęłaby nam mniej więcej do kolan w Warszawie, w Bergen aż do szyi. Wtem przez mgłę odkrywa się przed nasze- mi oczyma i samo miasto Bergen, przytulone do gór. Miasto to po połączeniu koleją żelazną przez góry z Chrystianią rozwija się szybko. Trudniejsza tu była budowa kolei, niż przez Alpy. 30 lat pracy usilnej w górach, gdzie mróz, twarde grani ty i strome wąwozy stawiały opór wysiłkom ludzkim, uwieńczone zostały zwycięstwem techniki i wytrwałości norweskiej.
Kolej do Bergen |
Stary ten gród, którego handel do połowy XVI wieku znajdował się całkowicie w rękach żywiołu niemieckiego, obecnie ma charakter czysto norweski. Cały handel rybami, z którym złączony jest byt Bergen, ujęli w swe pracowite ręce wytrwali Norwegczycy. Od razu na wybrzeżu widzimy, że jesteśmy w mieście, którego rozwój jest ściśle związany z połowem ryb. Szczególnie rzuca się to nam w oczy, jeżeli przyjeżdżamy na wiosnę w czasie połowu śledzi, które wtedy przypływają z głębin morskich bliżej do brzegów dla złożenia ikry. Wówczas z licznych łodzi wyładowują całe góry ryb, oprawiają je zaraz, wyciągając wnętrzności, rzucają do beczek, solą i wysyłają do innych krajów Europy w ilości miliarda funtów rocznie. Ilość śledzi jednak się nie zmniejsza, ponieważ jeden śledź może złożyć kilkadziesiąt tysięcy jajek. Do Bergen dostarczają śledzi nie tylko pobliscy rybacy, lecz także rybacy z całego wybrzeża norweskiego, szczególnie z miejscowości bardziej na północ położonych. Setki tysięcy rybaków znajduje zajęcie w tern przedsiębiorstwie i zarabia na morzu, nie mogąc mieć dochodu ze skalistej, granitowej, pokryte: po części śniegami ziemi.
Z Bergen statek nasz płynie na północ wśród szkier wciąż koło brzegów fiordowych jeszcze bardziej stromych, jeszcze bardziej rozgałęzionych niż przedtem. Wabią nas ku sobie nieznane, tajemnicze zakątki fiordów, skały zwisające nad nimi i śniegi bielejące w oddali na szczytach! górskich. Trudno się oprzeć pokusie i nie puścić się w głąb lądu, gdy mijamy najdłuższy, wkraczający prawie 200 kilometrów w głąb lądu fiord, zwany Sognefiordem. Po kilkogodzinnej drodze wśród majestatycznych skał nadbrzeżnych rozgałęzionego fiordu, dosięgającego gdzieniegdzie 5-kilometrowej szerokości przy głębokości dochodzącej do 1220 metrów, dopływamy do jego końca, wyskakujemy szybko na brzeg, wsiadamy zaraz na przystosowany do wąskich dróg górskich wózek jednokonny, kariolkę o dwóch kołach z siedzeniem dla jednego tylko podróżnika, i ruszamy w górę ku śniegom. Malownicze drogi górskie wiją się tu przeważnie wśród rzek, szemrzących czasem w głębokiej rozpadlinie pod nami; jedziemy wśród skał niebo tycznych, a obawa wstępuje w tchórzliwsze istoty, by głazy zwisające nad niemi nie runęły. Lecz to latem rzadko się zdarza, w zimie natomiast często spadają lawiny, grzebiąc u dołu w dolinach całe chaty i dobytek ich mieszkańców. Na szczęście trzęsienia ziemi nie nawiedzają tej krainy, gdyż wówczas skutki byłyby groźniejsze. Góry skandynawskie wypiętrzyły się od dawna; są to górskie staruszki wobec młodocianych Alp lub Karpat. Trzęsienia zaś zazwyczaj towarzyszą górom młodym, tam, gdzie proces tworzenia się ich jeszcze nie zakończył ostatecznie.
Olbrzymie głazy i liczne rysy na zboczach dolin, powstałe od tarcia ruchomych mas lodowcowych żywo świadczą, że lodowce tu były nie gdyś potężniejsze i grubsze niż we współczesnej im Polsce. I nic dziwnego! Wszak jesteśmy w ich ojczyźnie. Tutaj prawdopodobnie śniegi pokrywały 10-kilometrową grubością powierzchnię skorupy ziemnej, obciążając ją znacznie. Stąd to sięgały one do gór niemieckich, do Karpat, poza Kijów! Bałtyk, będąc pokryty grubą powłoką lodową, nie stawiał oporu masom lodowcowym, które sunęły po jego grzbiecie. I teraz przed sobą widzimy lodowiec, ale tysiące razy mniejszy, niż ongi. Jednak i on na nas robi silne wrażenie. Pozornie wydaje się martwy, nieruchomy; tymczasem silny łoskot i tworzące się szczeliny na lodowcu, gdy w swym ruchu natrafia na znaczny spadek, mówią nam, że to olbrzymie cielsko się posuwa, choć bardzo wolno, gdyż lodowiec przechodzi przeciętnie 1 kilometr w ciągu kilkunastu lat. Po drodze masy lodowca stale ubywa pod wpływem ciepła słonecznego. Woda wsiąka w szczeliny, płynie w lodowych korytarzach, z bulgotem się przelewa, na koniec wybija się wesoło na wolność z zimnej jaskini.
Fiord |
Przezwyciężywszy przeszkody w drodze swej po lodowcu, minąwszy szczęśliwie szczeliny, wchodzimy wyżej i tu się nam przedstawia biała, śnieżna równina bez końca, bez żadnego punktu oparcia. Niema tu wcale nagich wśród śniegów turni tatrzańskich lub alpejskich; widzimy tylko białe, monotonne płaskowzgórza, mające kilkaset kilometrów kwadratowych, zwane w Norwegii fieldami. Otóż przed sobą mamy jeden z większych fieldów zwany Jötunfield; od niego na zachód ku Atlantykowi ciągnie się z lodowcowymi ramionami Jostedal-Bre, na północ zaś rozpostarł swą białą oponę na płaskowzgórzu — Dovrefield. Stoimy mali wobec tych obszarów śnieżnych, młodzi wobec prastarych gór Skandynawii, które na swych bokach i szczytach niosą ślady działania wielu milionów lat. Ileż to czasu musiały działać wody, powietrze i organizmy, by znieść wysokie, strome szczyty, na których śnieg nie mógł się utrzymać, i zamienić je na rozległe płaskowzgórza, pokryte grubą warstwą śnieżną. Jak musiały być niegdyś wysokie te góry, jeżeli nawet teraz fieldy dorównywają naszym Tatrom wysokim. Najwyższy szczyt całego półwyspu Galdhöpid w Jotunfieldzie wznosi koło 2600 metr. ponad poziomem morza. Jeszcze bardziej imponują nam góry skandynawskie, ciągnące się wzdłuż całego półwyspu, swymi rozmiarami. Toż młodsze wiekiem Alpy i Karpaty razem nie zajmują takiego obszaru, jak one.
Kościół w Tantoft |
Ale jesteśmy już nad wschodnią krawędzią Jötunfieldu, który przebyliśmy na „ski", doskonale przygotowanych do olbrzymich śniegów Skandynawii. Rozumiemy teraz doskonale, dlaczego sport na „ski" w Norwegii i Szwecji dosięgnął najwyższego stopnia rozwoju. Bez nich komunikacja po śnieżnych zaspach byłaby wprost niemożliwa nie tylko w zimie, ale nawet latem. Przy pożegnaniu się z lodowcami, spływający mi z fieldów w kierunku wschodnim, zwraca naszą uwagę fakt, że tutaj bez względu na klimat surowszy, nie spuszczają się one tak nisko, jak lodowce zachodnie. Gdy linia wiecznych śniegów na zachodzie leży na wysokości tylko 1200 metrów, na wschodzie natomiast zaczynają się wieczne śniegi na wysokości aż 1600 metr. ponad poziomem morza. Zjawisko to stanie się nam zrozumiałe, jeżeli sobie przypomnimy, że zbocza wschodnie, odwrócone od oceanu, mają daleko mniej opadów w ogóle, a śniegów w szczególności, niż zbocza zachodnie.
IV.
Powierzchnia z głębokimi wąwozami, skalista, ale mniej stroma w kierunku południowo-wschodnim, niż ku Atlantykowi, pozwala nam szybciej odbywać podróż w tym kierunku. Rzeki płyną tu daleko wolniej, są znacznie dłuższe i szersze, w licznych jeziorach i błotach górskich oczyszcza się woda rzeczna z zawieszonych w niej cząstek skalnych, wodospady są daleko mniejsze. Po rzekach tych spławiają całe lasy, których jest pełno we wschodniej Norwegii. Gdzieniegdzie nad rzekami widnieją tartaki, poruszane silnym spadkiem wody. Dążymy ku głównej spławnej rzece Norwegii, wielkości Bugu, Glommenu. Rzeka ta tworzy dogodne przejście w górach Skandynawii, przez które biegnie kolej, łącząca stołeczną Chrystianię z portem atlantyckim Tronthiemem. Po drodze w dolinach widzimy te same rośliny uprawne, co w Szwecji, a więc owies, jęczmień i kartofle; schludne domki, niezamykane na klucz, i ich gościnnych mieszkańców w malowniczych strojach ludowych, zachowywanych tu częściej niż w Szwecji. I tu niema analfabetów; nawet do głuchych zakątków w górach docierają wędrowni nauczyciele szerząc oświatę, w większych zaś siedzibach uniwersytety ludowe rozszerzają światopogląd dorosłych. Szafy z książkami i gazety w każdej prawie izbie świadczą nam, że ten lud bez słowa pisanego obejść się nie może. Wymagania muzyczne w ojczyźnie wielkiego muzyka Griega są też znaczne, często bowiem spotykamy nawet w odległych zakątkach pianino.
Ci ludzie barczyści, o klatce piersiowej dobrze rozwiniętej wskutek oddychania powietrzem górskim, są spokojni, pozornie zimni, obojętni, a jednak, gdy zjawi się potrzeba wspólnego działania, wszyscy jak jeden mąż stają ramię przy ramieniu. Surowa przyroda nauczyła ich występować gromadnie, inaczej by się im nie dała ujarzmić. Musiał Norweg borykać się z granitową skałą, nawozić ziemię, wdrapywać się na góry i na urwiskach zbierać ubogą trawkę dla bydła i koni, wędrować ze swymi stadami w góry na pastwiska. Musiał nauczyć się rozmaitych rzemiosł, gdyż miasta są tu daleko i dowóz towarów jest trudny. Nieraz męstwo i zgodny zapał Norwegów oraz górska kraina obroniła Norwegię od podbicia przez ich sąsiadów, Szwedów. Znając tę solidarność zachodnich są siadów i gotowość do obrony swojego kraju, bardziej arystokratyczna Szwecja, choć silniejsza armią, nie odważyła się prowadzić wojny z niedostępną demokratyczną Norwegią, gdy ta ostatnia w roku 1905 zerwała unię po przeszło 90 letnim współżyciu i ogłosiła niepodległość, obierając sobie za króla Karola, księcia duńskiego.
Walki klasowe nie osłabiają Norwegii; niema tam prawie wcale fabryk, niema dóbr magnackich, niema wielkich bogactw obok jeszcze większej nędzy, jak to bywa w krajach przemysłowych lub tam, gdzie ziemią władają obszarnicy. Szlachty niema tu wcale, wyższa więc izba prawodawcza nie składa się tu z przedstawicieli magnatów, jak to bywa w większości państw Europy. Norwedzy, jako demokraci, przeciwni są przywilejom dla pewnych warstw ludności. Bezskutecznie Duńczycy podczas swego długoletniego panowania chcieli zaprowadzić szlachectwo. Prawo głosowania do rad gminnych i miejskich mają też kobiety; otrzymały one też w zeszłym roku i prawa wyborcze do sejmu norweskiego. Ale już jesteśmy na stacji kolejowej; wsiadamy do pociągu, pędzącego na północ wzdłuż Glommenu do Tronthiemu, przejeżdżamy przez dogodne przejście w górach koło miasta Roras, obfitującego w pokłady miedzi, na wysokości 650 m. ponad poziomem morza, i jesteśmy znowu nad Atlantykiem tylko nad bardziej na północ niż Sognefiord położonym fiordem, zwanym Trondhiem—fiordem.
Nad tym to znacznym fiordem w ramach wodnych i skalistych rozłożył się stary gród Trondhiem, spierający się niegdyś o pierwszeństwo z Chrystianią, kolebka państwa norweskiego, położony 1200 kilometrów na północ od Warszawy, poza 60° szerokości północnej, gdzie w innych miejscach Europy tylko białe brzozy urozmaicają lasy iglaste; tutaj nad ciepłą wodą fiordów rozwijają się klony, dęby, drzewa owocowe i inne ro śliny bardziej południowe. Kjlkadziesięciotysięczne to miasto, zbudowane przeważnie z drzewa, za wyjątkiem nielicznych gmachów, z których szczególną uwagę zwraca wspaniała katedra gotycka, ma urządzenia i instytucje takie, jakich pozazdrościć mogą nasze większe miasta. Ogromna biblioteka publiczna, zawierająca 70 tys. tomów, tramwaje, poruszane elektrycznością, wytworzoną przez silny spadek pobliskiego wodospadu, świadczą o wysokiej kulturze norweskiej. Na wodach Trondhiemfiordu uwijają się statki o każdej porze roku, gdyż pod wpływem ciepła Golfsztromu nawet w zimie mróz nie ścina wody i cieplej jest tu wtedy niż w Warszawie. Jakiż to rażący kontrast w zimie ze wschodnim, mroźnym wybrzeżem półwyspu, gdzie zatoka Botnicka na kilka miesięcy pokrywa się tak grubą powłoką lodową, że komunikacja z Finlandią odbywa się wtedy po lodzie. Trondhiem jest ważnym węzłem handlowym, pośredniczy pomiędzy Atlantykiem i wschodem oraz południo-wschodem półwyspu; przez dogodne zaś przejście w górach po łączony jest za pomocą kolei ze stolicami Szwecji i Norwegii.
Wodospad w Laotefos |
Z Trondhiemu płyniemy dalej na północ znów morzem, wzdłuż wybrzeży, mijamy fiordy, nieco mniejsze i mniej skaliste, niż poprzednio. Możemy się napawać malowniczą przyrodą Norwegii, gdyż brzegi zarysowują się wyraźnie w ciągu całej prawie doby podczas dnia letniego nadzwyczaj tu długiego, jak w ogóle w krainach koło biegunowych. Gdy w Warszawie na początku lata słońce w ciągu doby świeci najwyżej 16 godzin 30 minut, w Trondhiemie przyświeca wówczas już 20 godzin na dobę. Im bardziej posuwamy się na północ, tern dzień letni staje się coraz dłuższy, słońce coraz niżej się wznosi i ukośnie padające jego promienie coraz mniej grzeją. Dziwny nam się wydaje zachód słońca o godz. 11 wieczorem; nocy zaś właściwej wówczas niema, gdyż po zmroku następuje wkrótce świt. Dlatego to mieszkaniec północy krócej śpi latem, natomiast w zimie wysypia się podczas długiej nocy, trwającej tak długo, jak dzień letni. Przejeżdżamy już 66½° szerokości północnej przez tak zwane koło biegunowe. Jeżeli przejeżdżamy ten równoleżnik w pierwszy dzień lata, ogarnie nas zdziwienie, gdyż wówczas cały dzień słońce nie zachodzi, zatacza całą swą pozorną dzienną drogę nad poziomem, zbliżając się lub oddalając od niego. O północy słońce dotyka poziomu na stronie północnej, o południu jest na stronie południowej nieba w najwyższym punkcie na wysokości 47° od poziomu. W pierwszym dniu zimy noc trwa tutaj całą dobę.
Tymczasem wybrzeża półwyspu stają się coraz bardziej nagie, coraz uboższe, coraz rzadziej widzimy drzewa, przy tym już tylko same iglaste, słońce latem świeci bez przerwy coraz dłużej, lodowce zajmują coraz większe obszary i spuszcza ją się coraz niżej. Oto przed nami w oddali w górach bieleje największy lodowiec półwyspu, Swertizen, mający 1000 kim. kw. Osad widzimy coraz mniej, na wybrzeżach mieszkają sami prawie rybacy. Jesteśmy już w stolicy rybaków, w archipelagu Lofotów, wśród szkier większych i mniejszych, dokąd z całej Norwegii ściągają tysiące rybaków, skoro tylko druty telegraficzne, ciągnące się wzdłuż wybrzeży, rozniosą wiadomość o pojawieniu się ryb z głębin morskich. Po sutym połowie wraca rybak do domu, zazwyczaj bardzo odległego, do rodziny, której nie widział kilka miesięcy. Czasem spotyka go niepowodzenie, gdy ryby zjawią się nie koło tych wybrzeży,
gdzie się ich spodziewano. Czasem bywa jeszcze gorzej, gdy burza spotka na otwartym morzu rybaka w łupince drewnianej; ginie on wówczas w nurtach morskich bez wieści i bez ratunku.
Katedra w Trondhien |
Zostawiamy krainę rybaków i płyniemy dalej na północ wśród szkier ku Hamerfestowi, miastu najbardziej na północ wysuniętemu na całej kuli ziemskiej, leżącemu koło 71° szerok. północnej. Dziwne to jest miasto, w którem słońce latem koło 2½ miesięcy jest nad poziomem, a noc zimowa trwa tyleż. Podczas długiej nocy zimowej jedynie księżyc, gwiazdy i zorza północna przyświecają tu ziemi. Zorza północna, najczęściej kształtu łuku lub wstęgi, iskrzy się barwą białą z odcieniem zielonawym; drga, gdy po niej przebiega fala świetlna, zmienia swój wygląd i posuwa się majestatycznie po sklepieniu niebieskim, a za nią goni czasem cały szereg innych łuków lub wstęg świetlnych. Lasy już tu rosnąć nie mogą, rośliny nie mogą być uprawiane, trawka tylko uboga gdzieniegdzie się rozwija, a tam dalej od brzegów widnie ją śniegi rozległe. Handel tylko rybami i tranem, a także port rzadko zamarzający z powodu Golfsztromu, sięgającego aż tutaj, dały możność rozwinąć się miastu na takiej szerokości, na jakiej w Syberii temperatura dochodzi do—68,9°, a w Grenlandii do 50° poniżej zera.
Czółna rybackie |
Koło Hatnerfestu i mieszkańcy są inni — Lapończycy i Finowie. Jakże są odmienni fizycznie i swym trybem życia ci rybacy i pasterze północnej Skandynawii; jakże się różnią od swych sąsiadów na południu—Szwedów i Norwegczyków. Wzrostu są małego, o płaskich nosach, włosach czarnych, zaroście słabym, szerokich ustach, o wystających kościach policzkowych, o tułowiu i rękach grubych, o nogach krótkich. Znać po ich cechach fizycznych, że są to ludy pokrewne Mongołom Azji. Ci, co mieszkają dalej od morza, pędzą tryb życia koczowniczy na rozległej skalnej wyżynie w posiadłościach głównie Rosji i Szwecji i mniej są podatni do przyjęcia kultury europejskiej. Namioty ich są najczęściej napełnione dymem i mają wygląd niechlujny. Sami mieszkańcy są brudni, myją się rzadko, to też trąd i choroby oczne często nawiedzają tych brudasów. Ze swymi stadami mało wybrednych reniferów, żywiących się mchami i porostami, wędrują oni z miejsca na miejsce, sięgając na południu do granicy lasów aż poza koło biegunowe. Na rozległych obszarach śnieżnych, na których żadne inne zwierzę domowe wyżywić się nie może, ren oddaje koczownikom usługi nieocenione, zastępując prawie wszystkie nasze zwierzęta domowe. Pędzi z niezrównaną chyżością po trzydzieści przeszło kilometrów na godzinę, aż wiatr świszczę w uszach otulonego w futro reniferowe Lapończyka, siedzącego w lekkich saniach. Ledwo może za saniami nadążyć kudłaty pies, drugi nieodstępny tu towarzysz człowieka, pomocnik jego przy polowaniu na białe lisy i zające, dozorca reniferów, a także obrońca od wilków.
Nordkap |
Mleka ren dostarcza w tak niewielkiej ilości, że chcąc wyżywić rodzinę, każdy właściciel powinien mieć najmniej 100 sztuk. Po zabiciu rena jest za to z niego pożytek: skóra idzie na odzież, na namioty, na buty, a także na kołdry, mięso na pokarm. Mięso to zazwyczaj jedzą suto tłuszczem oblewane, gdyż w kraju, dokąd nie dochodzi ciepły powiew z Golfsztrömu, gdzie temperatura w zimie dochodzi do 40° poniżej 0, organizm potrzebuje więcej tłuszczu. Zdarza się nawet, że Lapończyk, spragniony tłustego pokarmu, zjada świece i mydło. Ci, co mieszkają bliżej morza, pędzą tryb życia osiadły i ulegają powoli wpływowi wysokiej kultury norweskiej. Znaczna ich część jest już protestancka. Na lekkich swych łodziach łowią oni ryby w pobliżu brzegów, a czasem odważnie puszczają się na morze otwarte, gdzie polują na białe niedźwiedzie i foki. Na wybrzeżach zbierają cenny puch, którym wyściełają swe gniazda kaczki edredonowe, i zabierają sobie na pokarm ich jaja. W krainie tych rybaków półwysep skandynawski, a zarazem i Europa dosięgają swego krańcowego punktu północnego w przylądku Nordkap, który ostrym, skalistym cyplem 300-metrowej wysokości wdziera się w ocean Lodowaty. Przylądek ten to ostateczny cel naszej krótkiej podróży po uroczej Skandynawii; za nim rozpościera się szlak przeważnie biały, lodowaty z nielicznymi oazami wyspowymi; szlak, którym dążył ku biegunowi nieustraszony Norweg Fridtiof Nansen, szlak, na którym zginął Szwed Andree.
Ignacy Dzierżyński
Ziemia. Tygodnik Krajoznawczy Ilustrowany.1910 R.1 nr47, 48, 49, 50